14 lipca 2015

#3. Poród - moja historia

Hej ho! :) Witam po raz kolejny. Przez chwilkę nas tutaj nie było (powiem Wam w sekrecie, ze post ten czekał w 'kopiach roboczych' od kwietnia!), ale już wracamy i obiecujemy poprawę. Po tytule widać już o czym opowiem Wam dzisiaj. No bo skoro ostatnio była historia 'zaciążenia' to i o rozwiązaniu wypada coś powiedzieć :) 

Jak wiecie, nasza historia jest dość zawiła. Jeśli więc o termin porodu chodzi, nie mogło być inaczej. Przypuszczalnych terminów miałam 3. Ja wiem, że zdarzają się rozbieżności, o kilka dni ewentualnie tydzień, a u mnie był to aż miesiąc! Pierwszy termin był na 4.08, następny na 1.09, a jeszcze kolejny 3.09. Mała postanowiła jednak, że przyjdzie na świat z całkiem inną datą :) 


Do szpitala trafiłam po rutynowej wizycie u moje lekarza. Jest on ordynatorem oddziału ginekologicznego i kazał mi przyjść do szpitala tylko na dokładniejsze USG następnego dnia po wizycie. Podczas badania stwierdził, że wód jest mało, rozwarcie 4 cm i jestem do przyjęcia. Od tamtego momentu zaczął się czas intensywnego oczekiwania, z tym, że nic się nie działo... Byłam przygotowana na wszystko, chciałam tylko zobaczyć Córkę <3 Ona jednak postanowiła sprawdzić naszą cierpliwość. Kilka pierwszych dni przebiegało spokojnie, leżałam i czekałam. Kobietki przychodziły, po 3 dniach wychodziły już z dzieciaczkiem do domu. A ja dalej czekałam... Decyzja o pierwszej kroplówce z oxy, trochę podniosła mnie na duchu, z tym że...to dalej nic nie dało. Po dwóch dniach, kolejna kroplówka. Rozwarcie co prawda jest i to coraz większe, ale skurczy jak nie było tak nie ma.

Dwa tygodnie mijały mi na leżeniu i spacerowaniu po szpitalnym skwerze. Dobrze, że obok był mój M. i moja mama, bo chyba całkiem dostałabym do głowy. (Oni też ratowali mnie, od śmierci głodowej :P Ale to już inna historia).

26 sierpnia, rano nic nie zapowiadało popołudniowych wydarzeń. Tradycyjnie obchód i decyzja, że nazajutrz 3 kroplówka z oksytocyną.

O 15 mój luby pojechał ode mnie do domu, a o 16 rozmawiałam z moją mamą przez telefon i marudziłam jej, że dłużej w tym szpitalu nie wytrzymam. Że pewnie gdyby wypuścili mnie chociaż, na weekend na przepustkę lepiej bym się poczuła i od razu coś by się ruszyło. Moja mama na to, żebym się rozluźniła, pomyślała o czymś miłym, bo jak weszło to i wejść musi. O 16.08 odłożyłam słuchawkę, a o 16.09 odeszły mi wody. Szybka kontrola przez położną i decyzja lekarza - dobrze, proszę się położyć podłączymy KTG. Słuchajcie, ja w tym momencie dostałam jakiegoś szału! Nie dość, że zaczęło mi z bólu, a miałam bóle z krzyża, aż wykręcać nogę, to jeszcze on każe mi się położyć na to przemoczone łóżko? Kilka telefonów i polecenie położnej - Pannakolczykowa, chyba ma Pani jakieś znajomości bo dzwonił ordynator i idzie Pani na porodówkę :D A tam chyba to co zawsze dokumenty, dokumenty, dokumenty, a u mnie? Biegunka i wymioty! TAK! Uspokajanie pielęgniarek, spokojnie, dobrze się dzieje, to znak, że szyjka się rozwiera. Ale halo, ja już mam maksymalne rozwarcie i prawie nic wód!?!? Chodziłam wokół tego łóżka, a moja rodzina za drzwiami obgryzała paznokcie z nerwów. Kolejny raz dzięki 'znajomościom' i interwencji mojej mamy, ordynator przyjechał na oddział i pierwsze pytanie, jakie zadał to : dlaczego DO CHOLERY, ta pacjentka nie ma jeszcze podanego znieczulenia? Mała strasznie się wierciła i nie można było złapać jej na KTG, dodatkowo potęgował to mój stres. Po podaniu znieczulenia...akcja porodowa ustała, a ja usnęłam.

Po jakimś czasie - szczerze nie pamiętam, jak długo to mogło trwać (wiem tylko, że zdążyli mnie zbadać, opuścić mi łóżko, przykryć dwoma kocami, ale kompletnie tego nie pamietam) obudziły mnie bóle. Znowu. Na to wszystko wszedł lekarz, zbadał mnie ponownie i stwierdził tylko 'Ja nie wiem, jak ona to wyrodzi'. Cokolwiek to miało znaczyć... Potem natomiast szybka akcja, zgoda na znieczulenie i przejście na sale operacyjną. Będzie cesarka. Mimo znieczulenia, pamiętam że trzęsłam się jak osika. Szczególnie prawa ręka, którą musieli mi włożyć pod pośladek, bo przeszkadzała :P O 23.28 pani anestezjolog powiedziała, że dzidzia jest już na świecie, a ja zapytałam tylko 'Dlaczego w takim razie nie krzyczy?!'. Jej spojrzenie w tym momencie, sprawiło, że na ułamek sekundy chyba przestało mi bić serce! Za chwilkę jednak usłyszałam swoją niunię i wszystko odeszło :) Okazało się, że Lenka była owinięta pępowiną - od szyi, aż do nóżek! Na dodatek mała podczas porodowej akcji ustawiła się w poprzek i dlatego nic nie posuwało się dalej. Szybka interwencja lekarzy, rutynowy 'przegląd' i oto jest :) Nasz kwiatek - 10 punktów, 57 cm, 3200 g. Nic więcej do szczęścia nie potrzebowałam :)

pierwsze zdjęcie - zrobione przez babcię, tuż po porodzie (tata podobno nie był w stanie :)) 


Widziałam ją przez ułamek sekundy, szybkie buzi buzi i sprawdzenie czy wszystkie paluszki są na miejscu i powiem Wam, że przez ten moment zdążyłam się w niej zakochać <3 Lenkę zabrali, a mnie pozszywali :)  Po wszystkim trafiłam na salę pooperacyjną gdzie spędziłam 30 godzin - o tym napiszę osobny post.

Następnego dnia, około południa przywieziono mi naszą księżniczkę, ale ja nie byłam w stanie jej nawet utrzymać na rękach, byłam otumaniona lekami i znieczuleniem. Wiem natomiast, że była w najlepszych rękach - mojej mamy i swojego tatusia :)

Jak Wy wspominacie swój poród? Macie dobre doświadczenia z tym wydarzeniem? Ja co prawda inaczej sobie to 'zaplanowałam', ale na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Dziękuję tym, którzy dotrwali do końca i zapraszam do komentowania - wiele to dla mnie znaczy!






1 komentarz:

  1. O moim porodzie juz pewnie czytałaś. Skurcze porodowe 3 doby,rozwarcie 2cm i koniec. Dobrze,ze obie są zdrowe❤

    OdpowiedzUsuń

Witaj :) Miło Nam, że odwiedziłeś nasz zakątek. My swoją opinię przedstawiliśmy wyżej, ale może i Ty masz coś do powiedzenia? Pamiętaj tylko, że bardzo nie lubimy spamu oraz złośliwych i obrażających komentarzy :)